FRAGMENT 2 powieści "Sawantka" Celiny Mioduszewskiej
Kochani!
Jesteśmy w przedświątecznym okresie, dlatego też, zapraszam Was do świata "Sawantki" Celiny Mioduszewskiej, której to powieści patronuję medialnie. Wigilijny stół u rodziny Milewskich, o których pisze autorka, to intensywne smaki i zapachy - swojskie i bliskie.
Zapraszam!
FRAGMENT 2
Wigilijny stół Milewskich
Obowiązek przygotowania świąt spoczywał od lat na Lenie. Była – jak mówiło się niegdyś na wsi – gospodynią całą gębą. Kiedy Iza i Natalia jeszcze studiowały i nie miały swoich rodzin, zjeżdżały do Zawrocia i pomagały w przygotowaniach. Dzieliły się obowiązkami i wszystko jakoś tak sprawnie ogarniały. Teraz mają swoje rodziny i własne domy, toteż Lena była zmuszona liczyć tylko na własne siły. Ale jakoś sobie poradzi. Najwyżej nie zajrzy ze ścierką do każdego kątka. Nie umyje okien zwyczajem lat poprzednich. Nie zrobi tego, bo po prostu nie zdąży. Musi się zająć kuchnią. To jest teraz priorytetem. W kulinaria wkłada wiele serca – serca matki, bo to jeden z niewielu możliwych przejawów okazywania macierzyńskiego uczucia dorosłym dzieciom.
Czekała na nie. Na wspólne rozmowy przy stole. Na ten wigilijny też przygotowywała potrawy preferowane przez swoje pociechy. Musiała być obowiązkowo ryba w pomidorach, bo uwielbiała ją Natalia. Taką rybę Lena po raz pierwszy przygotowała na wigilię, jeszcze jak mieszkali w Nizinach. Zrobiła ją na wzór tej przygotowywanej niegdyś przez jej babkę. Potrawkę należało przyrządzić dzień wcześniej, by wszystkie składniki, czyli upieczone kawałki ryby i pomidorowa zalewa się przemarynowały.
Dzieci miały po kilka lat, kiedy poznały jej smak i od tego czasu była obowiązkowym daniem wigilijnym. Adrian preferował śledzie. Tylko, no właśnie, nie wszystkie śledzie akceptowało jego podniebienie. Płaty musiały być tłuste. A takie można było kupić w sklepiku, pozostałości po byłej spółdzielni Społem. Lena zamawiała jakiś czas przed świętami trzy kilogramy w wiaderku w słonej zalewie, przywoziła do domu i miała pewność, że będzie miała z czego przygotować je tak jak lubi Adrian. Zalewa musiała być lekko kwaśna nie oleista, jak miał w zwyczaju przygotowywać nieraz Bartek. Ich gusta nieco się różniły.
Iza lubiła wszystko, co przygotowywała matka, tylko po troszeczku. I oczywiście każda potrawa musiała być delikatna. Mało soli, mało pieprzu, mało cukru, mało kwasu. Małe porcje. Wyczucie smaku i kultura stołu. Wszystko musiało być perfekcyjne. Tego dnia szczególnie.
A Adaś? Jej najmłodszy syneczek w ogóle preferował mięso i nabiał. Grzyby i ryby, za wyjątkiem dorsza w panierce, mogły dla niego nie istnieć, toteż trafienie w jego smak z potrawą wigilijną graniczyło z cudem. Najadał się zwykle pierwszym daniem – takim wyłącznie ich, osobliwym i nadzwyczaj tradycyjnym, jak się okazało, za sprawą zięciów i synowej.
Rafał, Kamil i Patrycja byli tymi z zewnątrz, nowymi, którzy spojrzeli świeżym okiem na ich wigilijny – boży stół. Tą bardzo oryginalną potrawą była, serwowana jako pierwsze i główne danie, kapusta z grzybami – rzadka zupa, którą popijali ziemniaki. Zupę każdy otrzymywał w głębokim talerzu, zaś ziemniaki każdy brał łyżką z dużej misy ustawionej na środku stołu. Najbardziej smakowitą rzeczą w tym daniu była okrasa. Postna, rzecz jasna. Bez skwarek. Ją przygotowywał Bartek. Bo to on wniósł jej smak do ich wspólnego domu. Lena wcześniej nie znała takiego specjału, choć obydwoje pochodzili z Podlasia, i to z tej samej parafii. Ale każdy dom to tradycja niby ta sama, a za sprawą detali jakże odmienna. I przez to też piękna. Adaś najadał się kapustą z kartoflami. Po chłopsku. Zjadał kawałek ciepłego dorsza i czekał na czerwony barszczyk.
Pierogi z grzybami zagościły na stałe na wigilijnym stole u Milewskich od czasu, gdy na wieczerzy przyjmowali pierwszego zięcia. Rafał tę kolację zaczynał od pierogów. Lena sama je lepiła i nadziewała farszem z leśnych grzybów. Tych, które zebrała jesienią. I to było ważne. W ogóle ceniła taką samowystarczalność. Może spowodowane to było lekturą tekstów staropolskich podkreślających tę szeroko rozumianą wiejską arkadię, która obfitowała w ryby, grzyby i wszystko inne, co szlachcic ziemianin w obrębie własnych ziem, wód i lasów zdobył. Pisali o tym Rej i Kochanowski. Lena przyrządzała kompot z suszu. Niestety bez gruszek, bo w ogrodzie rodziców ich nie było, a nie uznawała produktów wigilijnych nabytych w sklepie. Oczywiście poza tymi niemożliwymi. Ale były jabłka i śliwki. Wprawdzie smak tego napoju dzieci doceniły dopiero teraz, ale uznała to za zjawisko korzystne, bo skoro smak został uznany, to nie bała się o to, że ten zwyczaj przodków nie przetrwa. Przecież kompot z suszu to obowiązkowy napój wigilijny.
– Mama, ciasteczko? – przymilała się Natalka, dając sygnał, że czas na ciasto i kawę.
– Kto idzie ze mną do spiżarni? – podchwyciła Lena, bo też już marzyła o cieście i w końcu chciała się przekonać, jak wyszły jej świąteczne wypieki.
Od lat ciasta na święta coroczne, czyli Boże Narodzenie i Wielkanoc, piekła sama, a to czasochłonne zajęcie. Musiał być sernik. Teraz piekła podwójną porcję. I zawsze złotą rosę – ten smakował wszystkim domownikom. Nieodzowną była blacha szarlotki po japońsku – ulubione ciasto Rafała. Wafle i blok robiła ze względu na Adasia, a keksem starała się sprawić przyjemność Izie. Do keksa wkładała skórki z pomarańczy przyrządzone w swoim garnku własnymi rękami w porze adwentu. O wszystkim trzeba było pomyśleć wcześniej. Z dnia na dzień nie dało się przygotować domowych świąt.
Zdarzały się lata, kiedy na święta piekła dwa torty. Takie proste. Do każdego po dwa krążki biszkoptów z mąką ziemniaczaną, bo wtedy były delikatne i pulchne. Każdy krążek przekrajała na dwa, stąd torty zawierały po cztery krążki przekładane masą i krojoną galaretką. Polewa czekoladowa wieńczyła dzieło i nadawała ciastu arystokratycznego blichtru. Torty wiozła do rodziców pierwszego dnia świąt i drugiego do teściów.
Częstując bliskich kawałkiem słodkiego ciasta sporządzonego własnymi rękami i w swoim domu, dawała część swego serca.
A w święta szczególnie o to chodzi.
– Ja, ja, mamuś! – Natalia entuzjastycznie oferowała swą pomoc.
– Mama, to ja zaparzę kawę – Iza również z chęcią wyraziła swój udział w przygotowaniu słodkiej uczty. Męski ród został w salonie. Zdecydowanie w tej rodzinie obowiązki domowe wzorem poprzednich pokoleń należały do kobiet i nic i nikt raczej nie był w stanie tego zmienić.
Kobiety szybko uwinęły się ze swą słodką misją. Nastał błogi czas na delektowanie się matczynymi wypiekami. Tylko za oknem zamiast śniegu padał deszcz. Ciekawe, czym dotrze Mikołaj?
Przybył. Bosy. Tak, był bez butów i skarpet. Czymś trzeba zaskoczyć. A dzieciom Leny pomysłów nie brakowało.